Akademicy po godzinach. Dr hab. Marcin Marciniak, prof. UG (WMFiI): Kot jest zwierzęciem udomowionym, potrzebuje kontaktu z człowiekiem i jego opieki

Rozmowy "Akademicy po godzinach" pokazywać mają inne, niekoniecznie związane z badaniami, dydaktyką, pracą administracyjną, aktywności nauczycieli akademickich i pracowników administracji naszej Uczelni. Działacie Państwo na wielu polach - wolontariackich, związanych z samorozwojem, lub po prostu na takich, które pozwalają Wam oderwać się na chwilę od uniwersyteckich obowiązków. Jeśli chcecie podzielić się z nami taką aktywnością - zapraszamy do kontaktu: biuro.rzecznika@ug.edu.pl

 

- Spotykamy się w dniu, w którym będziesz online komentował matury z matematyki dla Perspektyw. Zacznijmy więc od nauki. Co sądzisz o tych maturach?

- Moje zdanie jest tutaj bardzo radykalne. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem matury z matematyki w obecnym kształcie. Uważam, że istota matury z matematyki nie zmieniła się w zasadzie od czasów przedwojennych. Forma oczywiście się zmieniła, bo np. za moich czasów nie było testów ani pytań zamkniętych, natomiast jeśli chodzi o treść tego, co się sprawdza w tej maturze to jest to dokładnie to, co było kiedy ja zdawałem ten egzamin, a nawet kiedy zdawali go moi rodzice. Nic się nie zmieniło od tamtych czasów. Są dokładnie takie same abstrakcyjne zadania, które są po prostu nudne i niekoniecznie sprawdzają umiejętność rozumowania matematycznego. Za to punktowane jest odwzorowywanie jakiegoś schematu. I tak – np. kiedy podane jest zadanie o zmienności funkcji to koniecznie trzeba tam opisać kolejno odpowiednie punkty, trzeba je zanotować koniecznie w takiej formie, w jakiej robimy to od dawien dawna, natomiast raczej  niedopuszczalne jest jakieś niestandardowe podejście. Czasami np.  można rozpoznać, że funkcja jest malejąca, bo nie ma  ekstremów – ale nie – trzeba to wszystko po kolei zapisywać. Sprawdzamy czy uczeń nauczył się poszczególnych kroków, natomiast niekoniecznie sprawdzamy to, co teraz powinno się cenić, czyli kreatywność  i spryt. Sprawdzamy schemat.

- Czy to jednak nie tak właśnie ma być, że po 12 latach nauki matematyki w szkole sprawdzamy znajomość wzorów u uczniów, a kreatywność w tym zakresie, powiedzmy, zostawmy tym, którzy pójdą na studia matematyczne?

- Jest dokładnie na odwrót! Nie, nie po to się uczymy matematyki, żeby znać wzory matematyczne. Uczymy się matematyki wszyscy, ale wiadomo, że nie każdy będzie matematykiem. Będzie się tą dziedziną zajmowała bardzo mała garstka osób i im być może te wzory będą kiedyś tam potrzebne. A matematyki uczymy po to, żeby wykształcić pewne umiejętności intelektualne, żeby nauczyć się np. uzasadniania jakiejś tezy, argumentowania oraz krytycznego myślenia. To właśnie, jak mi się wydaje, zostało zaniedbane w nauczaniu matematyki. Ludzie przyzwyczaili się , że rozwiązanie zadania matematycznego to odtwarzanie pewnych wzorców i schematów, a całość kończy się jednozdaniową odpowiedzią. Nie  pamięta się, że rozwiązanie to przeprowadzenie rozumowania. Rzadko wymagamy od uczniów, żeby umieli opowiedzieć o swoim rozumowaniu. Byłaby to nauka nie tylko metody matematycznej, ale także poprawnego i precyzyjnego wypowiadania się.  Moi studenci często po zrobieniu zadania pytają „a jak to zapisać?”. Odpowiadam: słowami, zdaniami. Jeśli nie znasz symbolu, konkretnego znaczka, to opisz słowami. Oczywiście jako profesjonaliści używamy znaczków, symboli, żeby nie pisać elaboratów, ale w momencie nauki powinniśmy nabywać umiejętności przeprowadzania rozumowań i dyskutowania o nich. Przecież, żeby przekazać komuś swój pomysł na rozwiązanie, musimy użyć słów. Te słowa muszą być bardzo precyzyjne, żeby słuchacz nas zrozumiał. Popatrz, ile różnych kompetencji można tu zdobyć: od umiejętności abstrakcyjnego myślenia, po umiejętność komunikacji. Wzory są tutaj najmniej ważne!  Uczenie się ich na  pamięć zabija to wszystko, o czym mówię.

Mam porównanie z maturą austriacką. W tym roku pomagałem przygotować się uczennicy tamtejszego liceum. Tam jest przede wszystkim zalecenie używania kalkulatora, zadania są ciekawsze, większość z nich dotyczy jakiegoś problemu „życiowego” np. problemu przedsiębiorcy, który musi zastanowić się przy jakiej produkcji osiągnąć konkretny zysk. Generalnie,   te zadania są na tyle interesujące, że uczniowie po prostu są ciekawi rozwiązań. Zdania są nastawione bardziej na wymyślanie rozwiązań. Zachęcani są przy tym do korzystania z różnych programów komputerowych, np. tych ułatwiających rachunki. Po coś te technologie rozwijamy. A u nas wszystko na kartce, rozpisywane szczegółowo. Wymagania naszych czasów są jednak inne. Teraz musimy bardziej uczyć myślenia modelowego, żeby dzieci rozumiały, że matematyka oprócz tego, że służy do wykształcania pewnych umiejętności intelektualnych, może tez być użytecznym narzędziem do modelowania rzeczywistości. Aż się prosi na przykład, żeby w dzisiejszych czasach pokazać uczniom, jak się matematycznie modeluje rozwój pandemii. Nie muszą to być bardzo zaawansowane modele. Te proste wymagają pojęć poznanych w szkole lub bardzo łatwych do wprowadzenia. Matematyka nie musi kojarzyć się z nudnymi rachunkami. Uzasadnienie, że musisz umieć dobrze liczyć, żeby dobrze ci wydali resztę w sklepie? Przecież coraz częściej płacimy kartą!

- Czy negatywna ocena samej matury z matematyki nie wynika też z obserwacji umiejętności pierwszoroczniaków na studiach?

- Przedmioty takie jak matematyka czy fizyka są bardzo źle uczone w szkole. Przychodzą do nas uczniowie, którzy robią elementarne błędy i nie mają pojęcia często czego właściwie się uczyli. Brakuje samodzielnego myślenia, intuicji, krytycyzmu. Tymczasem pojęcia matematyczne – np. takie  jak funkcja – są łatwe i intuicyjne pod warunkiem, że się je umiejętnie wprowadzi. Funkcje  są przecież częścią naszego życia – jest nią np. przyporządkowanie imienia każdej osobie czy numeru PESEL. Można na tych intuicyjnych przykładach badać takie pojęcia jak różnowartościowość czy odwracalność.. Mówię tu też o edukacji wczesnej, kiedy właśnie można wykształcić właściwe intuicje, te młode umysły nie obciążone jeszcze schematyzmem potrafią je znakomicie przyswoić, nawet jeśli nie potrafią ich jeszcze w pełni analizować. Moje dzieci są tego przykładem, choć akurat nie mają jakiś wybitnych umysłów matematycznych.

- Skoro przeszliśmy do tematu rodziny – to powiedz mi proszę skąd pomysł na Twoje zaangażowanie w grupie pomagającej bezdomnym kotom? Czy namówiła Cię żona?

- Zaczęło się od tego, że postanowiliśmy mieć kota i adoptowaliśmy parę braci ze schroniska. Potem żona poznała  osobę zaangażowaną w pomoc kotom bezdomnym i dowiedziała się, że są takie organizacje, które umożliwiają adopcję zwierząt nie ze schroniska, a z domu tymczasowego. Przygarnęliśmy więc Florka. Na początku mieliśmy pomysł, żeby wszystkie koty nazywać imionami na „f” dlatego te pierwsze koty – bracia – nazywali się Ferdynand i Fidel. Potem był właśnie Florek. Mamy dosyć duże mieszkanie, dzieci nam dorosły i mieszkamy już sami. Przyglądając się akcjom pomocowym zobaczyliśmy, że jest bardzo dużo kotów w potrzebie. Czwartego kota, całego białego - wypatrzyłem ja – to był maluch, który powinien być z matką, ale z powodów losowych nie był. Córka nazwała go Feniks. Ponieważ żona coraz bardziej interesowała się działalnością tych pro-kocich organizacji – pewnego dnia zadzwonił ktoś do niej i poprosił o pomoc w opiece nad znalezionym kotkiem. Następnego dnia dwaj panowie stoczniowcy przyjechali i wręczyli malucha Okazało się, że to była dziewczynka. Wymagała karmienia butelką i różnych zabiegów takich np. jak masowanie brzuszka po każdym karmieniu. Robi to każda kocia mama, a w tym momencie my ją zastępowaliśmy. Zajęliśmy się nią. Tu już nie mieliśmy pomysłu na imię na „f” więc została Mufinką. Żona do dzisiaj nie może jej wybaczyć, że chociaż to ona więcej się nią zajmowała, to jednak kotka wybrała mnie do przesiadywania na kolanach. Ostatni nasz nabytek to mały rudy kotek Hubiś. I to są te nasze koty.

dom tymczasowy

- Czy prowadzicie też dom tymczasowy dla kotów?

- Tak. W miarę jak stadko się powiększało – zaangażowaliśmy się (głównie żona) w działalność takiej nieformalnej jeszcze wtedy grupy „Koty spod Bloku”, której szefową jest pani Agata Maćkowiak. W pewnym momencie podjęta została decyzja, żeby nieformalną grupę przekształcić w fundację i byli potrzebni fundatorzy więc złożyliśmy się na wkład założycielski. Ja nie zasiadam w statutowych gremiach, ale żona tak.

- Czym się w ogóle zajmują takie fundacje pomagające bezdomnym kotom?

- Główny cel to zapobieganie bezdomności kotów. Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że ten problem jeśli jest, to niewielki. Faktycznie – kiedy po prostu chodzimy i nie zwracamy uwagi, co się dookoła dzieje, to nie widać niczego niepokojącego – gdzieś tam jakiś kot przebiegnie, czasem podejdzie jakiś, może się połasi. Natomiast kiedy zaczniemy się temu przyglądać uważniej okazuje się, że naprawdę wokół nas jest bardzo dużo kociej biedy. Są miejsca gdzie duże stada kotów właściwie wegetują. Są ludzie, którzy je dokarmiają, ale samo karmienie nie wystarcza. Kot jest tak naprawdę zwierzęciem domowym i życie w warunkach bezdomności jest dla niego bardzo  ciężkie – to są kwestie chorób, rozmnażania. Kociaki zapadają na różne ciężkie choroby, również śmiertelne jak koci katar czy panleukopenia. Z takiego miotu przeciętnie pięciu kociąt jeśli przeżyje jedno to jest dobrze. Reszta umiera najczęściej w męczarniach. Częste porody kotek powodują też ich wyczerpanie, choroby, również nowotworowe. Na szczęście są ludzie, którzy się tym przejmują i podejmują różne działania, żeby poprawić koci los.

- Co konkretnie robicie?

- Przede wszystkim staramy się zapobiegać rozmnażaniu tych kotów. Jedną z głównych naszych aktywności jest wyłapywanie kotów i kotek i poddawanie ich kastracji[MM1] . Kiedy taki kot zostanie złapany, często okazuje się, że wymaga leczenia. Rutynowo przeprowadza się odrobaczanie i szczepienia, często leczenia wymagają zęby, które się psują i ropieją, czasami zdarzają się koty nerkowe, w innych wypadkach trzeba amputować łapkę, bo kiedyś się złamała i się źle zrosła powodując ból. I tutaj zapewniana jest im pomoc weterynaryjna. Często okazuje się, że ten niby „dziki” kot nie jest taki dziki, tylko jest miłym, przytulaśnym kotkiem, zabiegającym o kontakt z człowiekiem. Więc nie chcemy go wyrzucać znowu na dwór. Po utworzeniu fundacji wynajęliśmy budynek, w którym uruchomiliśmy „kociarnię”. Jest tam jest pokój adopcyjny, gdzie mieszkają koty czekające na adopcję. Jest też szpitalik, gdzie w klatkach kenelowych są koty np. po szczepieniach, po kastracji, te, które muszą odbyć kwarantannę czy rekonwalescencję. Ten szpitalik jest zazwyczaj pełny.

- Czy macie swojego weterynarza?

- Mamy kilka zaprzyjaźnionych przychodni weterynaryjnych.

- W jaki sposób opłacacie leczenie kotów, które potrafi być bardzo drogie?

- Fundacja pozyskuje środki na swoją działalność statutową ze zbiórek. Jeśli pojawi się ciężki przypadek kociej biedy – organizowana jest zbiórka dedykowana temu konkretnemu przypadkowi. Prowadzimy też  internetowy bazarek. Działa on w ten sposób, że nasi przyjaciele, których jest coraz więcej, darują nam różne rzeczy, czasami naprawdę cenne, a my to sprzedajemy. Używamy do tego mediów społecznościowych. Różne przedmioty są tam opisywane i potem przez tydzień odbywa się licytacja. Uzyskane w ten sposób pieniądze idą m.in. na opłacenie faktur w lecznicach weterynaryjnych, opłacenie czynszu za kociarnię, zakup karmy i żwirku czy środków czystości. Ostatnio założyliśmy też zbiórkę nietypową: mieliśmy niefortunny wypadek – spalił się nam samochód, jeden z głównych środków transportowych fundacji, więc założyliśmy zbiórkę na tzw. kotowóz. Chcielibyśmy, żeby ten samochód był dostosowany do działalności fundacji, żeby w środku były jakieś klatki, żeby można było wozić sprzęt do wyłapywania kotów. Takiego wolnożyjącego kota na ręce się nie weźmie. Potrzebny jest sprzęt, wiedza i doświadczenie. Zwykle zwabia się kota jakimiś przysmakami do klatki, czasem wyłapuje podbierakami. Wszystko kosztuje. Sporo pieniędzy kosztuje też wynajmowanie i utrzymywanie samej kociarni. Na szczęście udaje nam się jakoś utrzymać z wpłat. Często zalegamy z opłatami w zaprzyjaźnionych przychodniach, ale one idą nam na rękę. Zdarzyło się już też kilka razy, że lekarze z przychodni weterynaryjnej adoptowali jakiegoś kota. Bywa też i tak, że czasem nam za leczenie nie liczą, bo wiedzą, że akurat jest bieda u nas. Szczególne słowa podziękowania należą się całodobowej przychodni Zwierzyniec z ul. Kartuskiej, na którą zawsze możemy liczyć.

- Kot trafia do was i co dalej?

- Przede wszystkim zostaje zbadany przez weterynarza. Jeśli trzeba, jest kastrowany, zawsze jest odrabaczany i szczepiony. Jeśli wymaga leczenia, trafia do naszego szpitalika. Potem są dwie możliwości. Albo jest wypuszczany w miejsce bytowania, albo zostaje u nas. To ostatnie zdarza się wtedy, gdy kot jest przewlekle chory i wypuszczenie zagrażałoby jego życiu lub gdy jest oswojony albo przynajmniej rokuje, że szybko się oswoi. Tym wszystkim kotom, które u nas zostają, szukamy domów. Ważne: szukamy domów bezpiecznych, w których kota się nie wypuszcza na dwór, a okna i balkony są zabezpieczone siatką. Do czasu jednak, gdy znajdzie się osoba, która chciałaby kota adoptować, musi on gdzieś przebywać. Do tego służy pokój adopcyjny w naszej kociarni. Szybko jednak okazało się, że skala naszej działalności przerosła nasze możliwości lokalowe. Rozwiązaniem tego problemu są domy tymczasowe. Szukamy osób, które przyjmą kota na pewien czas. Nie każdy może adoptować kota na stałe, bo np. wie, że za jakiś czas będzie wyjeżdżał, a chciałby pomóc. Są też osoby, które zastanawiają się nad przygarnięciem zwierzęcia, ale nie wiedzą jak to będzie, więc mogą przyjąć takiego kota np. na miesiąc i zobaczyć co dalej. Każda taka pomoc jest dla nas bardzo cenna, bo tego miejsca nam po prostu brakuje. Fundacja ma ponad 200 kotów pod opieką. A potrzeby są duże, bo właściwie codziennie dostajemy wiadomości o kotkach w ciąży lub kotach chorych, wymagających pomocy Warto podkreślić, że Fundacja podejmuje się utrzymania kota przebywającego „na tymczasie”. Dostarczenie jedzenia i żwirku, jak również pokrycie kosztów leczenia jest po naszej stronie, chociaż zdarza się, że dom tymczasowy pomaga nam bardziej i oprócz użyczenia miejsca przejmuje także część kosztów.

- Ile u Ciebie jest kotów na „tymczasie”?

- Mamy  kilkanaście kotów, razem z naszymi.

- Jak one się dogadują?

- Różnie. Niektóre są w odosobnieniu. Np. w naszej sypialni mieszkają trzy koty: Niunia, Niuniek i Szajba, które nie tolerują innych kotów oprócz siebie. W mojej pracowni mieszkają też 3 koty Halina, Bleczka i Pepa, które po prostu boją się innych, a jednocześnie lgną do człowieka, co często kończy się całkowitą dezorganizacją pracy. W tej chwili w łazience, w klatce kenelowej, przebywa mamusia z 5 kociakami (jeszcze noname) - takie stadko do nas przyjechało ze zgłoszenia. Niektóre koty, będące u nas w domu tymczasowym są już tutaj kilka lat, ponieważ nie wszystkie są adopcyjne. Jest oczywiście wiele osób o dobrych sercach, ale nie każdy chce mieć np. kota bez jednej łapki jak Ojek, który niedawno od nas odszedł, niewidomego i głuchego jak Sasza, Pawika z jednym okiem albo kota bardzo wycofanego jak Pankracy, nad którym mocno trzeba popracować, żeby się przyzwyczaił do człowieka. Na adopcję czeka Kruszek, mały żywiołowy kotek, który z miłości do człowieka najchętniej by go zjadł, co manifestuje liżąc i przygryzając mój nos głośno przy tym mrucząc. Jest to odmiana kota Schrödingera, który może być jednocześnie po obu stronach zamkniętych drzwi…

 
kot

- Ale można też pomagać przez adopcję wirtualną? Na czym ona polega?

- Ktoś się po prostu zobowiązuje, że będzie finansował - koszty leczenia albo utrzymanie tego kota. My w zamian o tym piszemy, przesyłamy tej osobie filmiki, zdjęcia, piszemy co się z kotem dzieje. Tak, żeby czuł, że w pewnym sensie to zwierzę też jest jego. Oczywiście takiego kota można także odwiedzać.

- Widziałam na waszej stronie, że nawet dwie osoby razem adoptowały w ten sposób kota.

- Tak, oczywiście to jest możliwe.

- Czy włączacie się też do tej akcji miejskiej, która jest teraz i chyba co roku i warto ją może tez podpromować – darmowej sterylizacji i kastracji zwierząt?

- Tak – korzystamy. Tak się składa, że nasze przychodnie biorą w niej udział. Dodajmy, że ta akcja dotyczy wszystkich zwierząt, tych właścicielskich też. Każdy może z niej skorzystać i wykastrować swojego kota lub psa. Namawiam do tego gorąco. To nieprawda, że w ten sposób okaleczamy zwierzę i je unieszczęśliwiamy. Jest wręcz przeciwnie. Statystycznie, zabieg kastracji przedłuża kotom życie o kilka lat, bo zmniejsza zagrożenie choćby chorobami nowotworowymi. Nie wpływa to w żaden sposób na ich samopoczucie czy charakter. Jeśli są wątpliwości, zachęcam do rozmowy z zaufanym weterynarzem.

I na koniec mam apel. Nie wypuszczajmy kotów samopas z domu. Są dwa bardzo ważne powody. Pierwszy jest taki, że jest to niebezpieczne dla kota. Widzimy na co dzień kocie ofiary wypadków, niektórym próbujemy pomagać, ale zazwyczaj kontakt z samochodem nie kończy się dla zwierzęcia dobrze. Argumenty typu „Tyle lat wychodzi i nigdy nic mu się nie stało” są bez sensu. Zagrożenie istnieje zawsze. Zdarzają się niestety także ludzie, którzy z premedytacją krzywdzą zwierzęta. Drugim argumentem przemawiającym za trzymaniem kota w domu, jest to, że jest to groźny drapieżnik zagrażający populacjom ptaków. To nieprawda, że kot niewychodzący jest nieszczęśliwy i kłóci się to z jego naturą. Kot jest zwierzęciem udomowionym, potrzebuje kontaktu z człowiekiem i jego opieki. Odpowiedzialny właściciel dba o to, żeby jego zwierzak się nie nudził zapewniając mu dostęp do kocich zabawek lub choćby kociego towarzysza.


strona fundacji: https://kotyspodbloku.pl/

Magdalena Nieczuja - Goniszewska/Rzeczniczka Prasowa UG